Oczami naszych Czytelników:
Singapur za 544 zł. Prawda czy fałsz?
Odpowiedź na tytułowe pytanie dla „zwykłych” ludzi brzmi „fałsz”. Dla miłośników taniego latania to z dużym prawdopodobieństwem „prawda”. Jak było naprawdę?
Byłem za 500 zł w Nowym Jorku, za 400 zł w Jordanii, za 1000 zł na Karaibskim słynnym Sint Maarten, za 1300 zł w Hong Kongu, tak więc zaskoczyć mnie ceną można, ale szokować już nie.
Czerwiec 2012 roku, najbogatsza linia lotnicza na świecie, włoska Alitalia (tak, tak, żaden inny przewoźnik nie pozwala sobie na latanie blisko 70 lat z wieczną stratą) robi promocję. Prawdę mówiąc, w tych liniach już nie wiadomo co jest promocją, a co błędem.
Bilet na trasie Mediolan (MXP) – Rzym (FCO) – Paryż (CDG) – Singapur (SIN) – Paryż (CDG)- Rzym (FCO)- Katania (CTA) kosztuje 136 EUR ,czyli licząc po 4 zł wychodzi 544 PLN.
Od razu mamy jeden potężny problem. Pobyt w Singapurze to tylko 3 godziny. Bez sensu. Nie jesteśmy kurierem, czy pocztą kwiatową. Wypada zostać trochę dłużej. Do Mediolanu na start też dotrzeć jakoś trzeba. Ale…. co ma być to będzie. Kupujemy dwa bilety.
Dwa tygodnie czekamy na ewentualną likwidację rezerwacji. Nic takiego się nie dzieje więc szukamy biletów na powrót do Europy oraz dojazdu (dolotu) do MXP. Ma być tanio, ale też ciekawie z lotniczego punktu widzenia. Dobrze aby było choć trochę wygodnie. Ponadto sam Singapur to za mało. Wybór pada dodatkowo na Kuala Lumpur oraz Bangkok. Ostatnie bilety kupowaliśmy na końcu września i ostatecznie trasa wyglądała następująco:
POZ – MUC – MXP – FCO – CDG- SIN- KUL- BKK- DEL- FRA- POZ
1. | POZ - MUC | Lufhtansa Regional | Dash 8 Q400 | D-ADHB |
2. | MUC - MXP | Air Dolomiti | Embraer 195 | I-ADJK |
3. | MXP - FCO | Alitalia | Airbus 320 | EI-DTD |
4. | FCO - CDG | Alitalia | Airbus 321 | I-BIXE |
5. | CDG - SIN | Air France | Airbus 380 | F-HPJB |
- | SIN - KUL | Podróż pociągiem | ||
6. | KUL - BKK | Malaysia Airlines | Boeing 738 | 9M-FFA |
7. | BKK - DEL | Air India | Airbus 321 | VT-PPT |
8. | DEL - FRA | Air India | Boeing 787 | VT-AND |
9. | FRA - POZ | Lufhtansa Regional | CRJ 700 | D-ACPJ |
Koszty biletów:
Koszty podaję używając powyższych numerów odcinków podróży.
1, 2, 9 | - | 700 PLN | (kupione na lufthansa.com taniej niż w wyszukiwarkach) |
3, 4, 5 | - | 544 PLN | (kupione jako błąd Alitalii na ebookers.de – tylko tu była ta cena) |
6 | - | 400 PLN | (kupione na malaysiaairliners.com – taniej niż w wyszukiwarkach) |
7, 8 | - | 1477 PLN | (kupione na Expedia.de – taniej niż bezpośrednio u Air India) |
Łączny koszt biletów wyniósł 3121 zł , tak więc z ręką na sercu trzeba powiedzieć, że promocją tego nazwać się nie da. To też lekka nauczka na przyszłość, by hasła typu z Europy do Japonii, Chin, Ameryki Południowej za parę stówek czy tysiaka, traktować trochę z przymrużeniem oka. W końcu do tego Mediolanu, Rzymu, Paryża, czy Londynu też trzeba jakoś się dostać! Nie zawsze da się tanimi liniami, a nawet jeśli, to bagaż kosztuje. Nie zawsze można w dniu dalszego wylotu, a hotel kosztuje.
No ale jak mówi przysłowie, jak poszła krowa, niech idzie cielę i….polecieliśmy.
W Poznaniu pakujemy się do jedynego na trasie turbopropa. Mam słabość do tych, w których kręcą się śmigła. Może dlatego, że w nich jest dwa plus dwa, a nie koszmarne 3+3 jak w 737, czy rodzinie 320.
Lot ma lekką obsuwę. Wiemy, że w Monachium będzie ledwo, ledwo z przesiadką. Po wylądowaniu słyszymy, że podjedzie po nas autobus. Tak też jest. Wsiadamy do sprintera i już wiemy, że fajki nie zapalimy na przesiadce.
Tylko nasza dwójka jedzie sobie niczym VIPy po płycie. Pod E195 Air Dolomiti podjeżdżamy i jesteśmy pierwszymi pasażerami. Fotografuję sobie wnętrze, a nagle Kawa krzyczy „chodź do kokpitu, załoga czeka na ciebie!”. Idę, a tam niczym kumpla mnie witają. Piąteczka, żółwik i walimy foty. Bardzo miło.
Startujemy o czasie. Typowe SLZ (start, lądowanie, zapomnienie). Lot krótki, spokojny. Mała przekąska, winko w szklanym kieliszku i Malpensa wita nas. Życie na lotnisku już zamiera, ale w moim ulubionym barze należącym do Flavio Briatore łykamy espresso i pyszną piadinę. Kilka fotek i czekamy na autobus do hotelu.
Tego nie widać. Pojawia się załoga Travel Service. Kawa zna kapitana, wymieniamy uprzejmości i ruszamy piechotą do hotelu. Ma być około 1 km. Wychodzi 2,5. W rezerwacji jest darmowe wi-fi, recepcjonista twierdzi inaczej. W końcu daje się przekonać i ukradkiem pokazuje nam hasło. On nam go nie daje, ale pokazuje :). Jak za te pieniądze hotel super. Po drineczku i spać. Wstajemy tak, aby mieć godzinę ekstra na spotting. Malpensę spottersko znam doskonale. Nie jest to dobre lotnisko do fotografowania. Szczególnie bez samochodu. Pogoda dopisuje, kilka fotek robimy. Między innymi 767 Neosa, który dwa dni wcześniej spadał kilkaset metrów w drodze z Kuby i się lekko poobdzierał w środku. Pakujemy się do A320 Alitalii na irlandzkim regu i lecimy do Rzymu. Spokój, cisza, czyli kolejny SLZ. Oby więcej takich.
Na Fiumicino mamy około dwóch godzin. Nie oddalamy się od terminala.
Idziemy coś zjeść. Wyciągam aparat, lecz siedzący obok pracownik lotniska, niczym podwładny Mussoliniego, gwałtownie doskakuje i nakazuje schowanie aparatu.
Kawa, znający procedury lotnicze, widzi jak Makarony je lekceważą, więc nie dziwi się ostrej reakcji na fotografowanie.
Połaziliśmy po lotnisku, kilka fotek zrobiliśmy, zobaczyliśmy pierwszy raz na żywo nowego Range Rovera i wsiadamy do A321 I-BIXE.
Kolejne SLZ i lądujemy w Paryżu.
Tam zaczynają się jaja. Ani online, ani w MXP ani w FCO nie dali nam kart pokładowych na odcinek CDG-SIN. Chcemy je otrzymać na CDG.
Panna (ładna i miła) mówi: „ale strasznie się pomyliliście, powrót z SIN macie 3h po lądowaniu”. Gdybyśmy powiedzieli że jesteśmy walnięci i tak właśnie chcemy zrobić byłoby OK. Niestety, powiedzieliśmy że w SIN zostajemy. Laska na to, że do SIN na pobyt stały potrzeba wizę.
Zaczynamy jej kłaść do główki, że zostać chcemy na 30 godzin i potem jedziemy dalej. Poszła do ważniaka jakiegoś. Wraca i mówi: „jak udowodnicie, że jedziecie dalej”.
Przezorny zawsze ubezpieczony. Wyciągam rezerwację na lot KUL-BKK oraz BKK-DEL-FRA, daję lasce, a ona pyta: a jak się dostaniecie z SIN do KUL? Mówimy że pociągiem, a ona nie wierzy.
Wyciągam telefon, pokazuję jej passbooka z rezerwacjami hoteli. Idzie do ważniaka i... po 52 minutach dostajemy karty pokładowe. Dziewczyna jest przemiła i daje nam miejsca na górnym pokładzie.
Na skok do centrum jest trochę za mało czasu. Kręcimy się 4h po lotnisku, robimy kilka zdjęć ZORKĄ 5 :) Z pirsu można całkiem fajne fotki nocne porobić.
Przy naszym gejcie tłum nie gęstnieje. Zaczyna się boarding. Okazuje się że w A380 na trasie CDG-SIN będzie leciało 170 osób (!).
Wsiadamy. Mamy miejsca 93AB według seatguru najgorsze, a według nas całkiem fajne.
Kawa zajmuje oba, ja natomiast biorę 89 DEFG. Tak, tak, cztery miejsca czyli pełen full flat bed :)
Start w nocy, więc ograniczam się do monitora i z kamery na ogonie oglądam. Dobre żarełko, flaszeczka wina i spać. Budzę się gdzieś nad Indiami. Do celu zostały niespełna 3h. Śniadanie (chociaż według czasu w SIN to już późny obiad) i lądowanie.
Nigdy A-380 mi się nie podobał. Nie robił na mnie wielkiego wrażenia. Jednak po 144 lotach uważam, że to najwspanialszy samolot. Zdaję sobie sprawę, że moje dobre wrażenie spowodowała mała frekwencja na pokładzie, ale co by to nie było, było super.
Podchodziliśmy o szarówce więc o zdjęciach można zapomnieć. Na samym lotnisku nie fotografujemy nic.
Szybkie wyjście z przepięknego lotniska, metro jedno, drugie i jesteśmy w centrum miasta które aż śmierdzi pieniędzmi, ale w którym nic nie wolno. Idziemy do naszego hotelu. Postanowiliśmy, że jeśli nie stać nas na nocleg w Marina Sands Bay, to będziemy spali tam, gdzie najtaniej. No i każdy dostał swoją kapsułę.
Ruszamy na nocne zwiedzanie. Jest pięknie.
Jet lag mnie dopadł pierwszy raz w życiu. Budzę się o 3 w nocy i koniec spania. Na śniadanie plastikowy chleb, plastikowy dżem i równie plastikowy sok.
O szóstej ruszamy na zwiedzanie. Mieliśmy szczęście, na pierwszej porannej wycieczce na dach Mariny jest możliwość wejścia na teren basenu. Świetnie to wygląda.
Potem autobus cabrio linii czerwonej i objazd miasta. Spacer po Chinatown i kończymy.
30 godzin starczy na przekonanie, że nie wszyscy są bogaci, nie wszystko jest czyste i sterylne, a wiele zakazów jest trochę martwych.
Singapur jest miejscem, które należy odwiedzić, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. Ale jeśli komuś wpadnie do głowy zostać na zwiedzanie dłużej niż 3 dni, to znaczy, że popełnił błąd.
Jedziemy dalej. Trasę z Singapuru do Kuala Lumpur postanowiliśmy przebyć pociągiem.
Dworzec, a właściwie stacja niczym w Koluszkach (z całym szacunkiem dla Koluszek), znajduje się na granicy Singapuru z Malezją. Zasieki jak u nas za komuny. W pobliżu stacji wielki bazar, ot takie nasze Słubice, czy Ośno Lubuskie.
Chcieliśmy jechać drugą klasą sypialną, będącą odpowiednikiem rosyjskiej, bądź ukraińskiej plackarty.
Nie było jednak wolnych miejsc. Klasa pierwsza i premium były za drogie, a i tak były zajęte. Jedyne wolne miejsca to siedzące w klasie superior. Ta klasa oznacza... coś pięć razy gorszego od naszego TLK czy IR. Koszmar. Syf, karaluchy, zbite szyby, dzieci palące fajki w korytarzu.
Uratowała nas zawartość torby. Trzy szybkie banieczki ŻGC i zasnęliśmy.
Nie na długo. Po dwóch godzinach obudził nas hałas i tak aż do KUL. Jazda trwała 7h.
Rano przywitał nas piękny dworzec. Tam skrytka na bagaże. Pięknie, pojedziemy do centrum bez walizek. Wsiadamy w metro i... nie jesteśmy ani trochę oryginalni. Jedziemy do Petronas Twin Towers.
Jest ósma rano, życie się budzi. Idziemy na kawę do obrzydliwego Starbucksa (cokolwiek nie zamówisz, to smakuje jak siury, Włosi w każdej wsi parzą kawę milion razy lepszą). O 9:30 idziemy kupić bilety. Wolne miejsca są na 11:30. Bierzemy. Było warto. Konstrukcja budynku, jego wysokość i kult robią wrażenie.
Petronas Twin Towers jest dziwne. Z jednej strony przyciąga tysiące turystów, z drugiej jest jak nalepka na dropsy. Ktoś pyta Kuala, każdy odpowiada Petronas. A KL to nie tylko Petronas. Z racji deficytu czasowego my tylko to zaliczyliśmy. Wracamy na dworzec po bagaże i już na dworcu trafiamy na biuro Malaysia Airlines. Tam się odprawiamy i zostawiamy bagaże. Wsiadamy do (jak głosi slogan reklamowy) najszybszego pociągu w południowej Azji i jedziemy na lotnisko.
Byłem na grubo ponad setce lotnisk na świecie, ale to w Kuala Lumpur jest na pewno najładniejsze i najlepsze. To było pierwsze lotnisko w wielkiej metropolii, gdzie po kwadransie wiedziałem wszystko. Perfekcja w każdym calu.Jest gdzie odpocząć, jest gdzie pofocić, jest gdzie zjeść, jest gdzie zrobić zakupy. Bajka.
Ze spotterskiego punktu widzenia lotnisko bardzo fajne. Jak jest z miejscówkami na zewnątrz nie wiemy, bo było za mało czasu na spacery wokół lotniska.
Wsiadamy do naszego Benka, który nas dostarczy do Bangkoku. Na pokładzie, jak to nazwaliśmy spojrzawszy w paszport mojego sąsiada, rodzina Zuljangów. Zuljangów na pokładzie około trzydziestu. Jakaś wycieczka. Buraki, jak na czarterze z Polski do Egiptu. Drą dzioby, kręcą się, wiercą, ale ja to traktuję po prostu jako folklor. Pięciu gwiazdek na pokładzie nie odczuwam, ale też syfu nie ma.
Dolatujemy do BKK i słyszymy informację, że czekamy na wolne miejsce przy rękawie. Trwa to blisko pół godziny.
Po wyjściu emigracyjni i do taksówki, ale... nagle zgarniają nas z ulicy do kontroli osobistej. Szukają papierosów. Pokazujemy po paczce i nas puszczają (dzisiaj już nie palę :) ).
Do taksówki sześć kolejek po 50 osób. Idzie szybko. System dba, aby urodzeni oszuści oszukać nie mogli. 30 minutowy kurs do miasta płatną autostradą i z haraczem dla lotniskowej obsługi zamyka się w 40 zł.
Jesteśmy w hotelu. Płacimy 80 zł za noc za osobę. W tym mamy pełen luksus. Śniadanie (pyszne), basen na dachu, ale czarny dżonas stojący na stoliku jest ekstra płatny.
Dysproporcje w statusie życia w BKK na każdych stu metrach są większe, niż w Europie na 100 kilometrach. Szokujące ubóstwo miesza się z równie szokującym bogactwem.
Na każdym kroku czekają oszuści i matacze. Taki klimat tego miasta. Kierowcy tuk-tuków, czyli słynnych trójkołowców, są w tym mistrzami. Ten sam kurs może kosztować 5 zł, a może 100 zł. Czym taniej tym... dłuższa trasa. Dłuższa, ponieważ musisz odwiedzić np. dwa salony z garniturami i dać zdjąć z siebie miarę. Generalnie należy z nimi dość ostro. W taksówkach jest trochę lepiej, ale też kombinują.
O zwiedzaniu BKK i jego atrakcjach napisano już tomy, tak więc ten dział sobie odpuścimy.
Powiem tylko, że jeśli myślicie, że na każdym kroku stoi prostytutka, to się zdziwicie.
Wcale tak nie jest. Cathoneya, czyli chłopców stylizowanych na dziewczęta, też trzeba wypatrywać. Pięknych Tajek jak w telewizorze jest dużo, ale brzydkich jeszcze więcej.
BKK jest fajne, chętnie tam wrócę, ale nie tak chętnie jak na przykład do HKG.
Na lotnisko jedziemy odpowiednio wcześniej, aby porobić trochę zdjęć. Niestety, kształt terminala skutecznie to uniemożliwia. Szkoda. Jedyne zdjęcia, które porobiliśmy, to te z wnętrza samolotu.
Do Delhi lecimy 321. Wygląda na egzemplarz z pierwszego roku produkcji, a ma dopiero 3 lata. Zaniedbany okrutnie. Jedyny lot na którym trochę nami potrzęsło.
W DEL jest najgorsza kontrola na świecie. Przechodząc w tranzycie, trzy razy nas obmacano.
Do tego bardzo mało uprzejmi. Trochę głupio, że tak na dzień dobry można źle pomyśleć o Hindusach. 90 minut starczyło tylko na przejście między dwoma sąsiadującymi rękawami. O fotkach nie było mowy.
Air India zrobiła nam psikusa na odcinku DEL-FRA.
Miał być 777, a zmienili na 787, o czym się dowiedzieliśmy miesiąc wcześniej.
Dreamliner to jednak spora niespodzianka. Rejs nim, zanim wystartuje pierwszy LOTowski, był czymś wielkim. Mogliśmy poczuć się lepsi ( :) ). Lot samolotem, który według LOTu i mediów miał być ponad wszystko, co znaliśmy dotychczas, był zwykłym lotem zwykłym samolotem.
Przy lądowaniu drzwi od kibla odpadły, ale traktuję to jako choroby wieku dziecięcego. Nic lepiej, nic gorzej. We Frankfurcie nocujemy w tanim hostelu i następnego dnia rankiem na pokładzie CRJ 700 wracamy do Poznania.
Tekst i zdjęcia: Quantas i Kawa - Lotnictwo.net.pl