Oczami żony spottera:
Piknik w 32. Bazie Lotnictwa Taktycznego
Jak nie nowy aparat, to nowy obiektyw. Jak nie wyjazd w tygodniu, to w weekendy go nie ma. Ciągle jakieś pomysły, narady, a ja zawsze dowiaduję się ostatnia. Nawet na urlop nie można normalnie pojechać, bo musi być w okolicy jakieś lotnisko, albo inne muzeum. Do tego jakieś pokazy, konferencje, najprzeróżniejsze spotkania. Historia zawsze wygląda tak samo:
Wymówka nr 1 „Kochanie muszę już jechać by nie stać w korkach”.
Aż tu nagle słyszę: „Na sobotę nic nie planuj, zabieram Was na piknik.” Co prawda obiecał, że nie będzie nudno, że będzie głośno, szybko i w ogóle super, ale czy ja mam jeszcze coś do powiedzenia? Niestety przekonał również dziecko i tyle było moich obiekcji.
Sobota nie wyglądała zachęcająco. Ponuro, zimno i wietrznie. Do tego, nie wiem czemu, mój nerwowy kierowca zarządził pobudkę o szóstej rano. To dziwne, zwłaszcza, że do Łasku mamy 15 minut, a samoloty mają latać dopiero po dwunastej. No ale „dobry pan” kazał, więc nie miałam nic do powiedzenia.
Wymówka nr 2 „Wiesz jest świetnie, nic nie słyszę, oddzwonię”.
Kilkanaście minut po godzinie ósmej wjechaliśmy na lotnisko i tyle go widziałam! Dobrze nie zgasił samochodu, a już poleciał do jakiś znajomych. Na odchodne rzucił tylko, że w bagażniku jest termos z gorącą herbatą i że będzie pod telefonem. No rzeczywiście rewelacja.
I co tu robić? W oddali jakieś samoloty, obok kramy z zabawkami i parasolki z piwem. Szału nie ma, ludzi niewielu i do tego zimno. Zagadnięta przez syna stanęłam w kolejce, by mógł usiąść w kabinie samolotu. Nie wiem co to było, miało dwa ogony, a oczywiście jedyny człowiek, który mógłby teraz dać dziecku na ten temat wykład i przy okazji zrobić zdjęcie, zapadł się pod ziemię. Dodatkowo coraz bardziej zaczynał irytować mnie fakt, że ci wszyscy ludzie przede mną wcale nie chcą poczuć się jak pilot, tylko trenują fotograficzną jogę na wąskiej drabince. W końcu przyszła nasza kolej. Ni stąd ni z owąd pojawił się również tatuś, uśmiechnięty od ucha do ucha, pstryknął dziecku zdjęcie w kokpicie i zniknął. On się świetnie bawi, a mnie zaraz trafi szlag.
Kolejne minuty mijały. Przyznam zupełnie szczerze, że byłam mocno rozczarowana. Coraz bardziej zastanawiałam się o co w tym wszystkim chodzi. Czemu mój mąż tak skutecznie poprzestawiał nasze priorytety. Czemu ja to wszystko toleruję. Przecież tu się nic nie dzieje. Podobnie jak w Michałkowie, czy Krzyżowej, gdzie też mnie kiedyś zaciągnął. A przecież obiecywał, że dopiero tutaj poczuję moc. Nagle jakieś poruszenie. Zgodnie z telefonicznymi wskazówkami przedostałam się w umówione miejsce. W końcu dotarło do mnie dlaczego zniknął. On i cała jego banda od czterech godzin pilnowali najlepszych miejsc przy barierkach. To już nawet nie było śmieszne. Co lepsze, kilkadziesiąt sekund później cały ten pusty do niedawna plac wypełnił się setkami osób. Takie same jak ja matki z dziećmi, czy babcie z wnuczkami. Całe rodziny i pojedyncze single. Wszyscy, jak zahipnotyzowani, irracjonalnie pchali się do tej barierki. Przecież tam bez „lufy” mojego męża i tak nic nie zobaczycie!!! Długo nie trzeba było czekać na awanturę. I tu pierwszy raz w tej opowieści stanę po stronie męża. Co prawda on się nie kłócił, bo swój „kawałek podłogi” skutecznie wypełnił naszym synem, ale pozostali jego koledzy, którzy od wielu godzin podróżowali z najprzeróżniejszych zakątków Polski tylko po to, by zrobić kilka wyjątkowych zdjęć, zmuszeni byli dzielnie bronić swoich pozycji przed stadem rozjuszonych smartfonowych pikników.
Wszystkich pogodził huk startujących samolotów. Tak, już się dowiedziałam, to były nasze F16 ;-) Co prawda latanie w kółko nad lotniskiem i kolejne przeloty nad pasem startowym nie rozgrzały mnie jeszcze do czerwoności, ale ten huk, wręcz ryk silników. To wrażenie, jakby ktoś pode mną kroił ziemię tępym nożem, zaczęło podnosić ciśnienie. Długo się to wszystko rozkręcało, ale dalej było jak w Bohemian Rhapsody. Dwie godziny ostrego rockowego grania. Samoloty małe, duże, wielkie. Jakiś ogromny amerykański transportowiec zaskoczył wszystkich swoim majestatycznym przelotem. Gdzieś po drodze rodzynek przez wielkie R. Czyli mój ulubiony, najprzystojniejszy wśród pilotów pan Artur Kielak w swoim samolocie. Co prawda w porównaniu do ryku wojskowych maszyn jego bzyk brzmiał nieco zabawnie, ale w powietrzu wyczyniał cuda, a kiedy po wylądowaniu przejechał bezpośrednio koło naszej barierki salutując i pozując całej wiwatującej publiczności, poczułam prawdziwą frajdę tych wszystkich ludzi. Na koniec w powietrze wzbił się ten dwuogonowy, ulubiony samolot mojego syna. Ależ dał czadu !!! Tego dnia chyba był najlepszy.
To były najbardziej energetyczne, widowiskowe i niezapomniane dwie godziny, jakie kiedykolwiek spędziłam na lotnisku. Jako osoba, która nie zna się na samolotach, a która każdego dnia musi mierzyć się z pasją swojego męża, nie potrafię obiektywnie ocenić tej imprezy. Z tego, co mówił, wynikało, że to nie miały być jakieś wielkie pokazy lotnicze, tylko wybajerzony piknik. Więc jeżeli tak wygląda piknik, to ja chcę zobaczyć też te prawdziwe pokazy. Może nie przesiadywałabym całymi dniami przy komputerze studiując strony internetowe, ale coś mi się zdaje, że taka forma weekendowej aktywności mogłaby mi przypaść do gustu. No i obiecał mi w końcu moją ukochaną Szwajcarię ;-)
Wymówka nr 3 „Niestety spóźnię się ze trzy godziny na urodziny mamusi, bo cały czas stoję w korku”.
Bez względu na to, czy mój mąż jedzie na oddalony o dwa kilometry od domu łódzki Lublinek, czy wywieje go gdzieś na koniec Europy, nigdy chyba jeszcze nie wrócił punktualnie. Zawsze są jakieś korki, remonty, strajki, awarie, protesty, wpisz dowolne… Ale to, co wydarzyło się po zakończeniu tej imprezy, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Gdyby nie to, że doświadczyłam tego na własnej skórze nigdy, przenigdy nie uwierzyłabym mu, że można wyjeżdżać z parkingu ponad pięć godzin!!! O ile część lotnicza imprezy bardzo mi się podobała, o tyle logistycznie klapa na całej linii. Reszty dowiedziałam się z mediów, nawet tego, że nasz wyjątkowo wczesny poranny wyjazd nie był błędem, a dobrze przemyślaną decyzją.